Tak się złożyło, że przez chwilę znów mogłam być w Albanii 🙂
Zawodowo, ale jednak z głową lekką, bo bez odpowiedzialności za turystów. Mogłam po prostu BYĆ. Tak trochę incognito. Udawać turystkę, czerpiąc wszystkie korzyści z tego statusu, a przy okazji odsłaniając zasłonę cieszyć się obrazem wewnętrznym.
Przyglądałam się przede wszystkim z bliska Sarandzie, która przez wielu jest przedstawiana jako najpiękniejsza, najlepsza i w ogóle naj naj naj…. Czas zmierzyć się z tym wizerunkiem, bo ja osobiście do Sarandy w pełni przekonana nie jestem chociaż, tak jak wszystko co Albańskie traktuję z odpowiednim namaszczeniem.
Podoba mi się w Sarandzie to, że daje ogromny odpór tej teorii o Albanii, jako o ziemii dzikiej i nieprzystępnej. Na pewno jest jednym z najłatwiej przyswajalnych miejsc w tym kraju.
W kurortowej atmosferze jestem zadomowiona. Znam te wszystkie przeboje, którymi żyją deptaki pełne bladych i zdecydowanie odróżniających się od Albańczyków “ludów północy”, których w Sarandzie pełno.
“No co ja poradzę, że Saranda dostała od Boga lepsze położenie geograficzne niż Vlora? Korfu przecież stąd jest na wyciągnięcie ręki” – powiedział z dużą dozą irytacji w głosie mój kolega, kiedy po raz kolejny rozmawialiśmy o Sarandzie.
Miał w pełni rację, bo bez tych wszystkich promów z Korfu Saranda byłaby nieznanym w szerszych kręgach kurorcikiem. A tak jest miejscowością, która syci się turystycznymi wydatkami bogatych Szwedów i innych przybyszów z lepiej postawionych cywilizacji, które mentalnie znajdują się lata świetlne od Albanii.
Tu się przyjeżdża już na gotowe. Bo w świecie turystycznym trochę tak jest, że są ludzie, którzy lubią tylko takie miejsca, które już widzieli. W Sarandzie jest elegancki deptaczek ze straganikami, szumem morza, naganiaczami, którzy cali drżący stoją przed restauracjami i piękną fasadą, za którą ukryte jest miasto. Na wskroś albańskie chociaż czasem udające greckie.
Ciekawe dla mnie jest to pomieszanie kultur: greckiej, albańskiej i skrótowo macedońsko-kosowskiej. Ci ostatni ostatnio upodobali sobie również Sarandę i pobliski Ksamil, więc ich rodacy przybyli tu rozkręcać biznesy i podobnie jak w Durres powstają lokale o nazwach Gostivar, Tetovo etc. Więcej też tawern, co już kojarzy się z Grecją. A mieszkają tu ni to Albańczycy, ni to Grecy – jak to na pograniczu. Podobnie jest w greckiej Pardze chociażby, gdzie swobodnie można sobie pogadać po albańsku (oczywiście jak nikt nie słyszy, bo to obciach przecież). Korzenie ludzi i ich historie to są skomplikowane sprawy, których nie będę rozplątywać w tym tekście. Jedynie podkreślam, że Saranda również jest bałkańskim kociołkiem ze swoją fakturą i specyfiką.
Jak w Sarandzie się jest kilka godzin czy dzień, góra dwa nawet to zapisuje się w głowie obraz perełki. Ale im więcej czasu tu spędzamy tym większa jest ciekawość kolejnych kręgów tworzących miasto. A tam krowa, kogut, niedokończone budowy, bałagan i klimat końca świata.
W kwestii jedzenia jest w porządku, ale Saranda to królestwo fast foodów i raczej takich przaśnych knajp. Co nie znaczy, że nie musi być smacznie. Jak już kiedyś wspomniałam albańskie szybkie żarcie nijak się ma do paskudnego hot doga ze stacji benzynowej czy kebaba spożywanego na szybko nad ranem na ulicy, kiedy już człowiekowi jest wszystko jedno co je (byleby było z sosem czosnkowym). W takich knajpach można zjeść świetnie przyprawione qofte czy grecką sałatkę albo po prostu mięso a la kebab z sosem tzatziki. W bocznych uliczkach możemy wpaść do lokali z bardziej tradycyjną kuchnią i skosztować śniadaniowego specjału… zupy z baraniej głowy. Oczywiście znajdziemy tam też wszystkie możliwe jagnięce części ciała prosto z grilla. A wszystko wśród plastikowych mebelków i niespecjalnie wyszukanego wystroju.
Pizzy nie jadłam świetnej. Nie. (chociaż jest cienkie ciacho i jest “lepsiejsza” od wielu polskich wynalazków)
O owocach morza i rybach chyba nie muszę wspominać? Prawda!? Każdy czytelnik mojego bloga powinien już wiedzieć, że najlepsze (i najtańsze) są w Albanii!
Usłyszałam w tym sezonie od jeden z turystek drobną anegdotę. Jej znajomi mają kilka restauracji. Podobno całkiem popularnych i ekskluzywnych. Nie da się ukryć, że są to ludzie, których stać na “alinkluzif” w każdym zakątku świata. A oni? A oni jeżdżą do Albanii… żeby się najeść!
Deptak to też kawiarnie i bary. Gustowne, modne, młodzieżowe… przyjemnie, sympatycznie i z palemką. A na końcu nocny klub z sugestywną reklamą przedstawiającą rurę i panią na bardzo, bardzo wysokich obcasach.
Poza tym można i potańcować i poszaleć i iść na karuzelę czy ewentualnie huśtawkę jak już się nie ma siły iść wcale.
Z plażowaniem jest tak, że jednak Saranda nie ma zbyt wiele plaż. Chyba, że hotele, które szturmem zajęły pierwszą linię brzegową… chyba, że mówimy o skrawku przy deptaku. Ale nic to! Wystarczy wskoczyć do autobusu i po kilku minutach jesteśmy w Ksamilu. Wiosce, której wspomniany już Bóg dał przepiękne plaże. Biały piasek, błękit morza, tłum turystów, plażowe knajpki, hawajski klimat… i tyle. O Ksamilu nie da się za dużo napisać i lepiej nie zaglądać na drugą stroną pocztówki. Z drugiej strony nie ma co krytykować – tam się jedzie żeby ładować baterie leżąc plackiem lub szalejąc na skuterze.
*Starożytna nazwa miasta Onchesmus wzięła się od jednego z wiejących tam wiatrów. Współczesna nazwa nawiązuje do legendy o Czterdziestu Męczennikach z Sebasty. Dla mnie jednak najbardziej ciekawa jest chwilowa nazwa z okresu panowania faszystowskich Włochów na tym terenie – Porto Edda. Jest to imię najstarszej córki Mussoliniego, który chciał stworzyć tam zaciszny ośrodek wypoczynkowy. Koniec końców wycofując się miasto całkowicie spalił.
Cudnie napisane 😊. Rozmarzyłam sie troszkę 😉 byle do sierpnia.
dziękuję 🙂 O to właśnie chodziło – żeby się troszkę rozmarzyć!
Czyżby ktoś się przygotowywał do rezydentury w Sarandzie ?
Nie, nie, nie 🙂 przygotowuję Sarandę na polskich turystów.
Vlorę już zwiedziliśmy za rok Saranda :))
Gdzie znajduję opis, że kurort, tam mnie raczej nie ma. Z Ksamil też raczej uciekałem, ale do dziś mam wspomnienie dobrego burka i Dhale stamtąd. 🙂
Jakoś wolę ten klimat końca świata.
Ja z racji wykowanego (z chęcią) zawodu mieszkam w kurortach i przyznam, że lubię nawet tą specyficzną subkulturę. To taki inny świat.
Nastrój dance macabre czasem 😉
A później następuje koniec świata!
A Ksamil to katastrofa 😉
Cudowny artykuł, wyobrażam siebie tam niebawem, właśnie kupiłam tam apartament i mogłam spełnić swoje marzenie co do życia w Albanii, dzięki http://apartamentyalbania.com/, która promuje atrakcje turystyczne Albanii, jak i tanie nieruchomości. Ci ludzie, kultura i ta otwartość, radość to zupełnie inny świat, nie do odczucia ten pociąg za pieniądzem.
Jak najwięcej takich artykułów 😀
-Ola-